Beata Szałwińska i Alexander Anisimov – polska pianistka i rosyjski bas poznali się w Luksemburgu, gdzie oboje mieszkają. Od kilku lat występują razem. Przed wybuchem pandemii nagrali płytę z pieśniami Rachmaninowa. Ogłoszony wiosną ubiegłego roku lockdown w Polsce uniemożliwił ich koncert w Warszawie, promujący ten krążek.
Pod koniec minionego lata Alexander wziął udział w tournée po Danii, podczas którego wykonywano Verdiowskiego Rigoletta. Tym razem Beata była dla Alexandra korepetytorem śpiewu, pomagając mu w przygotowaniu partii Sparafucile.
Segregator: Kto firmował duńskie tournée Rigoletta?
Alexander Anisimov: Duńska Opera Narodowa (Den Jyske Opera). Patrię tytułową śpiewał czołowy baryton Królewskiej Opery w Kopenhadze – Anglik David Kempster. W Księcia wcielił się meksykański tenor Diego Silva, w Gildę – Szwedka Susanna Andersson. Ja zostałem obsadzony w roli Sparafucile. Zagraliśmy 20 spektakli. Były to pełnokrwiste przedstawienia w kostiumach ze scenografią. Poza Den Jyske Opera, która ma siedzibę w Aarhus, występowaliśmy w Odense, Sønderborg, Albertslund, Hedeland i oczywiście w Kopenhadze. A towarzyszyły nam orkiestry z poszczególnych miast.
W jakim składzie grały?
Z powodu pandemii, zmniejszonym do 40 osób. Muzycy byli oddzieleni od siebie plastikowymi ścianami. Dyrygował młody, niemiecki dyrygent Christopher Liechtenstein – dyrektor muzyczny Den Jyske Opera.
Po ilu widzów przybywało na widownię?
Publiczność wszędzie zapełniała maksymalną, możliwą w tych czasach liczbę miejsc. Przeważnie było to po 500 osób. Bilety wyprzedawały się natychmiast, co udowodniło ogromną tęsknotę widzów za obcowaniem z żywymi wykonawcami.
Czym dla Pana osobiście były te przedstawienia?
Wszystkie spektakle, które się odbyły w Danii to był dla mnie cud, który teraz – w czasach pandemii – został zauważony i doceniony w wyjątkowej skali. Z moich obserwacji wynika, że emocje publiczności były ogromne i stały się świadectwem tego, jak ważna dla ludzi jest kultura i żywy kontakt ze sztuką.
Cały czas towarzyszył nam niepokój, czy uda się doprowadzić projekt do końca. W związku z rygorem sanitarnym warunki pracy były bardzo trudne. Nie było mowy o spotkaniach z widzami w garderobie, przekazywaniu kwiatów czy podziękowań. Inaczej też wyglądały kontakty wykonawców na zapleczu sceny – wszyscy nosiliśmy maski i utrzymywaliśmy dystans.
Niemniej, pandemia nie wpłynęła na to, w jaki sposób śpiewam. Gdy byłem młody, uczyłem się od najlepszych śpiewaków z całego świata. Wystrzegałem się obłudy, której pełno w tzw. „świecie artystycznym”, wychodząc z założenia, że prawdziwe życie artysty jest tylko i wyłącznie na scenie. Starałem się być zawsze niezależny, iść własną drogą. Przy takim podejściu, pandemia niewiele we mnie zmieniła. Niezmiennie uważam, że śpiewać trzeba sercem i duszą, a jeśli ma się dobry głos, pomaga on wyrazić wszystkie emocje.
Ile prób z Beatą Szałwińską poprzedziło premierę?
Zaczęliśmy próbować na miesiąc przed startem tournée.
Przygotowanie śpiewaka do partii operowej było dla pani Beaty nowym doświadczeniem. Jakie wrażenia?
Nasza współpraca, jak zawsze, była burzliwa. Beata na przykład konsekwentnie odmawiała śpiewania, do czego jestem przyzwyczajony. Wszyscy moi korepetytorzy śpiewali. Za to z Beatą wiele rozmawialiśmy o mojej roli. Kiedy pracuję z Beatą, wyzwala się w nas obojgu jakaś niezwykła energia artystyczna, która staje się motorem wielu działań, które podejmuję. W każdym utworze, nad którym razem pracujemy, ona znajduje coś świeżego, zawsze ma nowatorskie podejście do muzyki.
Czy poza duńskim tournée Rigoletta brał Pan w czasie pandemii udział w innych wydarzeniach artystycznych?
We wrześniu 2020 daliśmy z Beatą w Luksemburgu kameralny koncert.
Jak pan spędza czas pandemii?
Przebywam głównie w moim domu w Luksemburgu. Uczę się nowego repertuaru i na szczęście mogę mieć próby z Beatą. Planujemy nagranie płyty z pieśniami Piotra Czajkowskiego i Modesta Musorgskiego.
Jak Beata Szałwińska spędza czas pandemii?
Lockdown w Polsce, ogłoszony w marcu ubiegłego roku, uwięził mnie na kilka miesięcy w Warszawie, gdzie przyjechałam zagrać w koncercie, który miał się odbyć 11 marca 2020 r. Nie było to przykre uwięzienie, bo w Warszawie mieszkają moi rodzice i mogłam z nimi wreszcie dłużej pobyć, na co w ostatnich latach ciągle brakowało czasu.
We wrześniu wróciłam do Luksemburga, w którym mieszkam od 20 lat. Podobnie jak Alexander, uczę się nowego repertuaru, często jeżdżę na rowerze po lesie i planuję kolejne piękne przedsięwzięcia artystyczne.
Jaka jest sytuacja w Luksemburgu, jeśli chodzi o reżym przeciwcovidowy?
Beata Szałwińska: Luksemburg przeżywa trudny czas, jak cały świat. W tej chwili wszystko jest zamknięte: restauracje, teatry, kina. Mamy godzinę policyjną od 21:00.
Co pandemia zmieniła w Waszym nastawieniu do życia?
Alexander Anisimov i ja jesteśmy indywidualistami, artystami niezależnymi. Pandemia więc niewiele zmieniła w naszym nastawieniu do życia i sztuki. My po prostu wiemy, co jest dla nas ważne.
Kryzys, który teraz wszyscy przeżywamy, jest uderzeniem, które jednak daje siły i uzmysławia, że nie wolno dać się wtłoczyć w jakiekolwiek schematy. Jeżeli na to pozwolimy, takie zjawiska jak pandemia sieją destrukcję, wtedy nawet mała rzecz może nas pokonać. A gdy działamy poza schematami, zgodnie ze swoją intuicją, czujemy się na swój sposób bezpieczni, mimo skali problemów, które na nas spadają.