Matki równoległe – recenzja. Scenariusz i reżyseria Pedro Almodóvar.
Dojrzała kobieta, z zawodu fotografka (Penélope Cruz) i dwudziestolatka (Milena Smit) czekają w tym samym pokoju szpitalnym na porody. Obie są singielkami i nie planowały ciąży. Starsza cieszy się, że zostanie matką, natomiast młodsza jest przerażona czekającym ją macierzyństwem. Rodzą niemal w tym samym czasie. Wychodząc ze szpitala, wymieniają się numerami telefonów, jednak nie wygląda na to, że mogłyby się zaprzyjaźnić. Są z innych światów. Raz rozmawiają telefonicznie, lecz ta rozmowa bynajmniej nie zapowiada kontynuowania znajomości. Po kilku miesiącach spotykają się przypadkiem, ale jak mówi powiedzenie: «przypadek to drugie imię Pana Boga». I jak to zazwyczaj bywa u Almodóvara – na początku tej historii nic nie jest oczywiste. Silna więź, która połączy te kobiety ma nader skomplikowane podłoże. Na tym ogólnikowym stwierdzeniu poprzestaję, bo ujawniając więcej musiałabym spoilerować.
Przeżycia i uczucia tych dwóch kobiet wystarczyłyby już na dobry scenariusz, ale Almodóvar podjął jeszcze jeden temat, bardzo ważny w jego ojczyźnie. Zręcznie wplótł w fabułę wątek ekshumacji ofiar frankistowskiej Falangi z okresu tzw. białego terroru w Hiszpanii. Fakty oficjalnie utajniane. Splatając historię bohaterek filmu z narodową traumą – jak się zdaje – Almodóvar chciał powiedzieć, że prawda bywa niekiedy bolesna, ale jej wyjawienie zawsze przynosi ulgę.
Na ekrany polskich kin Matki równoległe wejdą 22 lutego 2022 r. Pokazy przedpremierowe już się zaczęły.