Mnie się ten pomysł bardzo podoba. Słowa najwyższego uznania należą się choreografowi Jakubowi Lewandowskiemu, który wniósł do przedstawienia nową wartość.
Wizualną stronę przedstawienia dopełniają reżyseria świateł i multimedia. Paweł Murlik (światła) i Hektor Werios (multimedia) są uznanymi specjalistami w swoich dziedzinach. Reżyserka z rodowodem filmowym i skompletowana przez nią ekipa spojrzeli na operę Glucka okiem filmowca. Stworzyli wiele zapadających w pamięć obrazów.
Strona muzyczna nie ustępuje wizualnej. Gra Zespół Instrumentów Dawnych Warszawskiej Opery Kameralnej Musicae Antiquae Collegium Varsoviense (MACV). Za pulpitem dyrygenckim tym razem stanął Stefan Plewniak – skrzypek specjalizujący się w muzyce barokowej i muzyk z temperamentem. Magdalena Piekorz charakteryzując go, używa słowa „dynamit”. Chórzystów w niektórych scenach wyprowadził na znajdujące się pod sufitem balkony, które na co dzień służą ekipie technicznej. (Nie przypominam sobie spektaklu, w którym były one wykorzystane w inscenizacji). Efekt akustyczny w maleńkiej przestrzeni Warszawskiej Opery Kameralnej stwarza widzowi wrażenie przebywania w samym środku wydarzeń.
Orfeusza śpiewają na zmianę Artur Janda, Szymon Komasa i Łukasz Hajduczenia; Eurydykę – Maria Domżał i Barbara Zamek; Amora – Eliza Safjan i Sylwia Stępień. Ja słyszałam Jandę, Domżał i Stępień. Artur Janda jest ozdobą każdego spektaklu, w którym występuje. Wiele obiecywałam sobie po jego interpretacji Orfeusza i nie zawiodłam się.
Należę do widzów, którzy przychodzą do opery, żeby posłuchać swoich ulubionych śpiewaków, choć zdarza się, że wystarczającym powodem jest dla mnie osobowość dyrygenta czy talent reżysera. Na Orfeusza i Eurydykę w Warszawskiej Operze warto przyjść i dla śpiewaków, i dyrygenta, i reżysera. Gorąco polecam!
Fot. Jarosław Budzyński/Serwis prasowy Warszawskiej Opery Kameralnej