Doskonale zrealizowany film fabularny o bitwie o Monte Cassino. W wartką akcję, poczynając od dynamicznej pierwszej sekwencji, która nie ma jeszcze wiele wspólnego z najkrwawszą bitwą II wojny światowej – wplecione są kluczowe fakty historyczne. Z akcentem na udział Polaków. Na ekranie pojawia się nawet niedźwiedź Wojtek, o którego upomnieli się konsultanci. Pod ich naciskiem, już do gotowego scenariusza zostały dopisane sceny z tym nadzwyczajnym zwierzęciem, które przeszło z 2. Korpusem Polskim cały szlak bojowy i zostało wciągnięte na listę jego żołnierzy w stopniu kaprala.
U Andersa znalazł dla siebie miejsce w intendenturze. Do decydującego szturmu na Monte Cassino dołączył głównie z pobudek osobistych. Był zakochany w sanitariuszce.
Leszek Lichota świetnie zagrał reportera wojennego, którego pierwowzorem jest Melchior Wańkowicz. (Wańkowicz towarzyszył pod Monte Cassino żołnierzom 2. Korpusu i zaraz po wojnie napisał monumentalny, wydany w książce reportaż, poświęcony polskim bohaterom bitwy o Monte Cassino).
Autentyczną postacią jest kapelan dominikanin Adam Studziński, grany przez Łukasza Garlickiego. Wańkowicz pisał o nim, że w trakcie niemieckich ostrzałów niestrudzenie ściągał z pola bitwy rannych i zabitych. Naprawdę istniał także podporucznik Edmund Wilkosz, były harcerz, wyraziście grany przez Mateusza Banasiuka. Według relacji Melchiora Wańkowicza, ostatniego dnia walki (18 maja 1944 r.) 32-letni Wilkosz na czele grupy szturmowej prowadził atak na niemieckie bunkry i poległ trafiony kilkoma kulami w pierś i w brzuch.
Walki stoczone w dwóch ostatnich dniach bitwy są ukazane przejmująco realistycznie. Słowo rzeź samo się nasuwa. Nie byłam w stanie patrzeć na te sceny. Równie mocno, a nawet silniej przerażają obrażenia i jęki rannych w polowym szpitalu, nie mówiąc o operacjach bez znieczulenia…
Sceny batalistyczne były realizowane w Chorwacji i Bułgarii. Oprócz rzeszy statystów, wzięły w nich udział grupy rekonstrukcyjne, które zadbały o wierność realiom na planie. Nauczyły aktorów m.in. właściwego trzymania karabinów podczas strzelania.
Szymon Piotr Warszawski (grający starszego brata głównego bohatera) oddał atmosferę powstawania scen batalistycznych słowami: „kręciliśmy w 360°”. Dookoła aktorów rozlegał się huk strzałów, w powietrzu kłębiły się tumany kurzu i unosił zapach prochu, a z nieba lał się żar. Do Żurawskiego i Warszawskiego wielokrotnie powracała wtedy myśl, że ich pradziadkowie walczyli pod Monte Cassino. Banasiakowi tak bardzo zależało na zagraniu w tym filmie, że zdecydował się na to, że będzie musiał kilka razy po wieczornym przedstawieniu w teatrze w Warszawie, wyruszać prosto na plan zdjęciowy w Chorwacji. Lichota na własną rękę pojechał na Monte Cassino, bo był ciekaw topografii terenu, na którym w rzeczywistości toczyły się walki. To emocjonalne zaangażowanie aktorów przebija się przez ekran.
W jednej z ostatnich, ale nie ostatniej scenie Czerwonych maków, w której na ruinach zdobytego klasztoru zawisła polska flaga, generał Anders mówi: „To zwycięstwo było potrzebne naszym żołnierzom”. Kiedy się wie, że wskutek ociągania się aliantów z pomocą, liczba ofiar po stronie polskiej była nadmierna – w tych słowach słyszy się gorycz. W książce Monte Cassino. Bitwa narodów II wojny światowej, której czwarte wydanie w Polsce ukazało się równocześnie z premierą filmu Czerwone maki, jej autor Matthew Parker pisze, że niemal połowa rozkazów do ataku wydanych Polakom nie miała uzasadnienia strategicznego. Epilog szlaku bojowego 2. Korpusu dla żołnierzy, którzy przeżyli, okazał się nie mniej tragiczny. Po zakończeniu wojny nie mieli dokąd wracać.
Nie o taką Polskę się bili, walcząc «za wolność waszą i naszą», a co więcej, domy rodzinne wielu z nich znalazły się poza granicami powojennej Polski.
Film kończy się zamknięciem wątku głównego bohatera (nie ma co ukrywać – mającego zachęcić młodych widzów do obejrzenia Czerwonych maków). Zakończenie jego historii jest dalekie od happy endu. Jest gorzko-słodkie – bliskie prawdziwego życia.